„Zdolność do odpowiedzi dobrem na zło nie pasuje do innych zdolności człowieka; jej mobilizacja wymaga zaparcia się siebie, przerywa dotychczasowy życiorys”, pisał Krzysztof Michalski. Dziś mija pierwsza rocznica śmierci tego znakomitego myśliciela.

Z tej okazji przypominamy fragmenty jego eseju „Dobro w oczach Boga”, dedykowanego Aleksandrowi Smolarowi. Esej został wygłoszony w marcu 2010 roku w trakcie Gdańskiego Areopagu, a następnie opublikowany w „Gazecie Wyborczej”

Jest takie znaczenie słowa „dobro”, które nie stoi w opozycji do zła. Charakteryzuje ono pewną – podstawową, jak sądzę – możliwość ludzkiego życia, pewną możliwość ludzkiej kondycji. Widziany w jej perspektywie świat jest dobry, mimo obecnego w nim zła. Znajomość różnicy między dobrem a złem – wrażliwość moralna – nie wystarcza więc do jej wyjaśnienia. Depozytariuszem tego znaczenia jest nie moralność, ale religia; możemy, myślę, znaleźć je w tekstach i doświadczeniach tradycji religijnej. Znaczenie to pojawia się już na pierwszych stronach Księgi Rodzaju: „I spojrzał Bóg na wszystko, co uczynił, a było to bardzo dobre” (Rdz, 1, 31).
Co to może znaczyć? Na przykład tyle: jest taki punkt patrzenia na świat, w jakim żyjemy, w którym wszelkie zło znika, okazuje się dobrem; wszystko, co w innej perspektywie wydawało się złem – te wojny, zbrodnie, te umierające niewinnie dzieci – układa się teraz, tak widziane, w jakąś dobrą całość, w jakieś dobro. Dla nas, uczestników, obserwatorów ze skraju drogi, życie jest pełne zła – ale dla kogoś, kto potrafi spojrzeć na nie z odpowiedniego dystansu, życie jest tylko dobre. Niektórzy nazywają taki punkt widzenia „przeznaczeniem”.

***

Jan Paweł II i jego ówczesny sekretarz ksiądz Stanisław Dziwisz opowiadali kiedyś Józefowi Tischnerowi i mnie o niedawnym wtedy zamachu. Przez chwilę w ich opowiadaniu zniknęły dzielące ich różnice. Zostało tylko dwóch przyjaciół, w obliczu śmierci złączonych tym samym głębokim przekonaniem: że wszystko, co się z nimi dzieje – ten strzał, ta kula, miejsce, gdzie trafiła – ma jakieś ukryte znaczenie, że jest w tym głęboki sens, który trzeba, mimo wszystko – mimo bólu, strachu, oburzenia – zaakceptować, nawet jeśli się tego sensu nie rozumie, nawet jeśli to wymaga ślepej ufności.
Czy to znaczy, że z takiego punktu widzenia – z perspektywy przeznaczenia – zła nie ma, że zło to tylko fatamorgana, rezultat ignorancji? Czy to znaczy, że gdybyśmy znali przeznaczenie, wiedzielibyśmy tym samym, że ostatecznie niewinna śmierć dziecka nie jest zła, że i niezawiniona krzywda, i gwałt, i przemoc, i podłość grają jakąś rolę w spektaklu dobrego świata – a więc też są dobre, też wymagają ostatecznie akceptacji: zadowolony gospodarz patrzy z zadowoleniem na dobrze, na czas skoszoną łąkę po sześciu dniach ciężkiej pracy?
Pocieszenie byłoby w takim przypadku przekonywaniem głupiego jeszcze dziecka: jak dorośniesz i zmądrzejesz, to zrozumiesz. Jeśli tak rozumiane przeznaczenie identyfikowane jest z Bogiem – „Bóg” jest wówczas wszechwiedzącym Bogiem Ojcem, zło brakiem wiedzy, który Ojciec pomoże nam usunąć. Niereligijną postacią takiego argumentu była dialektyka Hegla, także Marksa: próby znalezienia logicznej jedności we wszelkiej opozycji, w każdej różnicy (także tej między dobrem a złem), w każdym konflikcie (także w proteście przeciw krzywdzie). Zło i wywołane przez to zło cierpienie ulega tu przekładowi na następstwo członów pewnej logicznej konstrukcji, nabiera sensu ukrytego z początku dla tych, których dotyczy, co pozwala je w końcu zaakceptować.

 

***

Ale czy mogę w ten sposób naprawdę pocieszyć przyjaciela po nagłej śmierci syna? Czy możliwe jest pocieszenie bez współczucia – i bez oburzenia niezawinionym złem; a więc bez uznania realności tego bólu i wysiłku wzmocnienia jego ofiary? Czy wykład logiki może tu coś pomóc? Czy taki wykład nie wydaje się bezsilny, nie na miejscu wobec twardej prawdy bólu i buntu przeciw niemu?
To retoryczne pytania. Wiedza jest rzeczywiście bezsilna wobec zła – bo dobra i zła nie da się znaleźć w świecie jak kwiatów na łące czy praw w przyrodzie. Dobro i zło nabierają sensu dopiero w kontekście działania. Nie da się ich poznać (jak własności trójkąta). Nie da się po prostu wiedzieć, czym się od siebie różnią. Zrozumieć dobro czy zło to postępować dobrze czy źle. Gdy zatem mówię o perspektywie, w jakiej świat, cały świat, okazuje się „dobry”, gdy mówię o jego „akceptacji” – mówię o sposobie, w jaki się mogę do niego odnosić, o tym, jak mogę sobie dać z nim radę, o swojej postawie, swoim zachowaniu.
Jeśli więc ktoś – jakaś partia, jakiś Kościół – przekonuje, że zebrał wiedzę, co usunie zło i wywołany przez nie ból, tak jak dentysta usuwa zepsuty ząb, są to obietnice bez pokrycia. Nie ma takiej wiedzy.
Co mam zatem zrobić w obliczu zła? Czy jest możliwe inne pocieszenie niż wykład, na próżno dowodzący, że zło, które mi się dzieje, nie jest rzeczywiste? Czy można wobec zła znaleźć prawdziwą pociechę, czy można znaleźć w nim dobro – i nie negować zarazem rzeczywistości zła, bez którego pocieszenie nie byłoby potrzebne? Czy jest możliwe pocieszenie, co nie chce wyeliminować skandalu, jakim jest niezawinione cierpienie, jakim jest przemoc – lecz daje siłę, by w nim wytrwać, by go znieść?
Teksty biblijne – Księga Hioba, ewangelie Mateusza i Łukasza – sugerują, że tak, że jest możliwe. Takim pocieszeniem może być, twierdzą, przyjęcie postawy, która pozwoli nam na odpowiedź dobrem nawet na zło. Wymaga to unieważnienia wszelkich względów na to, co dla mnie dobre i co dla mnie złe. Kto mój przyjaciel, kto wróg, przestaje być ważne. Równowaga między dobrem a złem – a tym samym kary, winy, nagrody – przestaje mieć znaczenie. „A jeśli kochacie tych, którzy was kochają, jaka ma być dla was wdzięczność? Jeśli dobrze czynicie tym, którzy wam dobrze czynią, jakaż ma być dla was wdzięczność?” (Łk 6, 32-35, tłumaczenie Zygmunta Kubiaka). Rezygnuję w ten sposób ze wszystkiego, co dla mnie ważne, ze wszystkiego, czym byłem dotąd; to „unieważnienie powszechnego ciążenia” (John Updike) – i tym samym wyzwolenie od związanego ze mną i moimi sprawami zła i cierpienia. Zdjęcie ciężaru – przez poświęcenie siebie. Co pozwoli zaakceptować niezawinione zło, pozwoli zobaczyć świat mojego życia jako dar (Hiob), a więc dobro mimo wszystko. Spostrzec we wrogu, w łajdaku, w świni obiekt miłości: „kochajcie waszych nieprzyjaciół” (Łk 6, 35, Mt 5,44).
Kto przyjmie to wyzwanie, kto znajdzie w sobie siłę do przyjęcia takiej postawy, dla tego – sugerują autorzy tekstów biblijnych – świat będzie dobry, tak jak dla Boga w szóstym dniu stworzenia „I będziecie synami Najwyższego, bo on troszczy się o niewdzięcznych i złych” (Łk 6,35). Ten znajdzie pocieszenie w obliczu zła: „Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy… jesteście obciążeni, a ja wam dam ukojenie” (Mt 11,28).

***

Nie jest to wezwanie do zmiany tożsamości; nie chodzi o to, że mam przestać być Krzysztofem Michalskim i stać się kimś innym. Nie chodzi też o to, bym postarał się, by moi wrogowie stali się odtąd moimi przyjaciółmi. Nie – wrogowie zostaną wrogami, przyjaciele przyjaciółmi, krzywda zostanie krzywdą. Ale jeśli "boska perspektywa" jest dla mnie możliwa, to znaczy, że jest gdzieś we mnie więcej dobra niż tylko to, którego potrzebuję, by odpowiedzieć na dobro, jakiego doznaję – że mam go w sobie więcej, niż wymaga tego ode mnie oparte na równowadze dobra i zła prawo moralne („wszystko, co byście chcieli, aby wam ludzie czynili, to i wy im czyńcie”, Mt 7,12). Że jest we mnie nadmiar dobra, co pozwala mi traktować świat jako dobry – kochać nieprzyjaciół, akceptować śmierć syna – mimo że zło, jakiego doznaję, jest rzeczywiste.
Pocieszenie, jakie oferuje ta „boska perspektywa” nie przychodzi za darmo. Nie jest to obietnica, że wszystko będzie dobrze, krzywdy zostaną naprawione, że wróg przyśle kwiaty, że zmarły syn zmartwychwstanie i będzie dalej żył długo i szczęśliwie. Zrzucenie własnej skóry nie jest łatwe, to boli: „Jeśli ktoś chce pójść za mną, niech się zaprze samego siebie i weźmie krzyż swój” (Mt 16, 24). Dla miłości własnej, pisze Auden, to „najgorsza możliwa wiadomość”. (…)

***

Podsumujmy: teksty biblijne wydobywają na jaw pewien rys kondycji ludzkiej, nieodzowny, myślę, dla jej zrozumienia – ludzka zdolność do odpowiedzi dobrem na zło, a więc traktowania świata jako dobry, całkowicie, bezwzględnie dobry. Nie jest to zdolność kognitywna, zdolność do odkrycia ukrytego gdzieś sensu, formuły, wyjaśnienia – ale raczej zdolność do pewnych zachowań: do czynienia dobra bez względu na rachunek moralnych zysków i strat, bez względu na równoważność dobra i zła, na sprawiedliwość. Nadmiar dobra w człowieku, co manifestuje się w miłości do nieprzyjaciół, w zapomnieniu o sobie w obliczu niezasłużonej krzywdy. Nadmiar dobra, który przekracza naszą wrażliwość moralną – ale który bez niej nie byłby zrozumiały.
Zdolność do odpowiedzi dobrem na zło nie pasuje do innych zdolności człowieka; jej mobilizacja wymaga zaparcia się siebie, przerywa dotychczasowy życiorys. Wymaga więc wysiłku – i to wysiłku, którego możliwego sukcesu nie potrafimy ocenić, czy raczej: wysiłku, który – jeśli podstawą oceny jest to, co wiem o sobie, jaki jestem – musi być próżny. Mogę mieć tylko nadzieję – nie racjonalnie uzasadnione oczekiwanie – że potrafię odpowiedzieć dobrem na zło.
Jeśli nazwiemy tę zdolność – w nawiązaniu do cytatu z Księgi Rodzaju, od którego zacząłem – „boska perspektywa”, jeśli uznamy ją za ślad Boga w ludzkim życiu, za nasza relacje do Boga – to relacja ta okaże się nieredukowalnym wymiarem mojego stosunku do samego siebie: ukryta we mnie siła, co wykracza poza wszystkie moje inne zdolności i pozwala mi zrobić dobro nawet ze zła.
Czy potrafilibyśmy zrozumieć te biblijne teksty, czy potrafilibyśmy odkryć w sobie tę "boską perspektywę" i tym samym dobroć tego, co jest, mimo wszystko – gdyby wśród nas nie zdarzał się czasem ktoś, kto potrafi tak żyć, ktoś z innego świata? Ktoś, kto widzi tylko dobro, także w gównie i w błocie, kto reaguje tylko dobrem, wszystko jedno, co mu się zdarza? Święci? Aniołowie?
Jak łatwo i ich nie zauważyć w tłumie: świętego wziąć za idiotę, anioła za ptaka. Jeśli to jednak możliwe – to tylko dlatego, że dopóki żyjemy, przed każdym z nas stoi szansa zaczęcia wszystkiego od nowa, szansa nowych narodzin, szansa wyzwolenia się z dotychczasowego życia i jego win. Dlatego że każdy z nas, gdzieś głęboko, niezależnie od dotychczasowego rachunku dobra i zła, win i kar – jest też niewinny. Jak ta „panna zaręczona z mężczyzną o imieniu Józef, który był potomkiem króla Dawida” – i jak te dwie dziewczynki w opowiadaniu Czechowa: „Patrz na niebo – tylko nie mrugaj [mówi Sasza do Motii] – widać aniołki. Motia zaczęła też wpatrywać się w niebo i chwila minęła w milczeniu. Widzisz? – zapytała Sasza. Nie widać – odpowiedziała Motia basem. – A ja widzę. Małe aniołki latają po niebie i skrzydełkami tak, myk, myk, myk niby komarki”.

Pełny tekst można znaleźć tutaj.

Spis artykułów Krzysztofa Michalskiego można znaleźć tutaj.