„Kiedyś zjawiła się u niego delegacja: chodziło o uświetnienie uroczystości o świeckim charakterze, na której obecność biskupa była zupełnie zbyteczna. Kardynał wysłuchał, zrobił zafrasowaną minę, a potem powiedział: >>Niestety, wtedy to ja na pewno będę chory<<”. O zmarłym 2 sierpnia br. kard. Franciszku Macharskim pisze Wojciech Bonowicz.

Artykuł pt. „Kardynał” ukazał się we wrześniowym numerze miesięcznika „W drodze”. Tu publikujemy jedynie jego fragmenty. Elektroniczne lub papierowe wydanie pisma można zamówić tutaj.

Pierwsza scena: wrzesień 1950 roku. Wyświęcony na księdza kilka miesięcy wcześniej Franciszek Macharski zostaje wezwany do kardynała Sapiehy. Kardynał chciałby go wysłać na studia do Szwajcarii, niestety, władze odmówiły młodemu duchownemu paszportu. „Może pójdziesz zrobić doktorat na KUL-u?”, pyta Sapieha. „A może lepiej byłoby wysłać mnie na parafię?”, odpowiada ksiądz. „Tak myślałem. Ale nie chciałem, żebyś się czuł zawiedziony”, cieszy się kardynał. Macharski zostaje skierowany do Kóz koło Bielska-Białej. Zostanie tam przez sześć lat i dopiero po Październiku `56 uda mu się wyjechać na zagraniczne studia.
Inna scena: w grudniu 1978 przychodzi wieść, że następcą Karola Wojtyły w Krakowie zostanie dotychczasowy rektor seminarium ksiądz Macharski. Nie wszyscy klerycy są zadowoleni, także wśród starszych duchownych nastroje są rozmaite. Między księżmi krąży powiedzenie: „Nie wsadza się marchewki tam, gdzie wyrwano dąb”. Wielu uważa, że nowy biskup jest zbyt słabego zdrowia, jak na tak poważny urząd, i długo nie pożyje. Słysząc te opinie, arcybiskup Macharski czasem się denerwuje, a czasem odpowiada żartem: „Jak umrę, napiszą: >>Zaschnął w Panu<<”. Na swoje biskupie zawołanie wybiera słowa: „Jezu, ufam Tobie”.

Kolejna scena: jest sierpień 1981. Rząd zrywa rozmowy z Solidarnością, ale winą za ich zerwanie obarcza związkowców. W mediach publicznych nasila się antysolidarnościowa propaganda. Związek odpowiada strajkami. Kardynał Macharski jedzie na kolejne posiedzenie Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu. Jest wyraźnie wzburzony, do tego stopnia, że nie przebiera w słowach: „Sądziłem, że po Zjeździe [chodzi o zjazd partii w lipcu tego roku – przyp. WB] będzie wspólnota działania, a jest wspólnota – przepraszam za wyrażenie – lania się. Niemożliwe, żeby panowie nie wiedzieli, że w telewizji przeginają pałę”. Przedstawiciele strony rządowej są tak zaskoczeni, że nie wiedzą, co odpowiedzieć.

Albo taka: pierwsze tygodnie stanu wojennego. Na stanowcze żądanie kardynała milicja udostępnia mu listę internowanych z terenu województwa krakowskiego. Kardynał tworzy komitet pomocy, sam wyrusza do ośrodków, w których internowani przebywają, lub wysyła swoich emisariuszy. Niebawem do kurii zaczynają przychodzić anonimy, wśród nich jeden zawierający otwartą groźbę: „Pamiętaj, co spotkało Twojego poprzednika”. To aluzja do św. Stanisława, biskupa-męczennika, na którego kardynał często się powołuje. W uroczystość Trzech Króli 1982 roku metropolita wygłasza kazanie, w którym ujawnia treść anonimu. I dodaje: „Pamiętam. Ze czcią pamiętam”.

Jeszcze inna scena: połowa lat osiemdziesiątych, rozmawia dwóch księży. „Podobno byłeś u kardynała?” „Byłem.” „I co, przedstawiłeś mu swoją sprawę?”. „Przedstawiłem”. „A on?” „Rozmawialiśmy prawie pół godziny”. „Ale co ci powiedział?!” „No właśnie nie wiem…”

I wreszcie ta: nieformalne spotkanie grupy polskich biskupów z Benedyktem XVI. Papież rozmawia swobodnie, bo z wieloma zna się od lat, nawet jest zaprzyjaźniony. W pewnym momencie jego wzrok zatrzymuje się na milczącym kardynale Macharskim. Papież obserwuje jego pobrużdżoną twarz, przymknięte oczy. „Humilis est”, odzywa się niespodziewanie po łacinie. Co znaczy: jest skromny, pokorny.

Właściwie chciałoby się cały tekst zbudować z takich scen. Kardynał jest bohaterem wielu anegdot i sam chętnie anegdoty na swój temat tworzył. Kiedyś ponoć zjawiła się u niego delegacja z kompletnie absurdalnym zaproszeniem: chodziło o uświetnienie uroczystości o świeckim charakterze, na której obecność biskupa była zupełnie zbyteczna. Kardynał wysłuchał, zrobił zafrasowaną minę, a potem powiedział: „Niestety, wtedy to ja na pewno będę chory”.
Ojciec Leon Knabit wspomina z kolei, że przed drugą pielgrzymką Jana Pawła II do Polski, zjawił się w kurii z propozycją komentarzy do Mszy świętej. „To na razie tylko szkielet”, tłumaczył kardynałowi. A kardynał: „Oczywiście, że szkielet, co innego mógłbyś mi przynieść?”. Krąży plotka, że kiedyś kardynał miał powiedzieć: „Jakbym szedł Leonem do teatru, to wystarczyłoby kupić jeden bilet. Zmieścilibyśmy się na jednym fotelu”.

Poczucie humoru, dystans do samego siebie… Chyba nie od razu je miał. Księża, którzy kończyli seminarium w czasie, kiedy nim kierował, pamiętają, że niekiedy wpadał w gniew z powodu drobnostek. On sam z pokorą przyznawał po latach, że już w dzieciństwie zdarzały mu się zupełnie bezsensowne ataki złości. A więc tę postawę dystansu wobec siebie kardynał wypracował. Przez pierwsze lata biskupiej posługi postrzegano go jako nieco sztywnego, nieprzystępnego. Ocieplenie wizerunku przyszło z czasem. Wiele osób, z którymi rozmawiałem, twierdzi, że taką zasadniczą cezurą w życiu kardynała był rok 1992 i pomyślne zakończenie choroby nowotworowej. W diecezji mówiło się, że „zagłodził raka”, ale on sam był przekonany, że uratowało go wstawiennictwo siostry Faustyny.

Faustyna i jej orędzie były lejtmotywem jego biskupiej posługi. Pamiętam, jak na 30-lecie „Arki” w Śledziejowicach pod Krakowem, poproszono mnie, żebym przeprowadził z nim krótki wywiad dotyczący początków tej wspólnoty. Kardynał wiedział o niej sporo: był przy jej powstawaniu, wspierał ją duchowo i finansowo, znał bardzo dobrze Jeana Vanier, który ideę „Arki” sformułował, miał znakomity kontakt z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie. A jednak w odpowiedzi na moje pytania chciał mówić tylko o Faustynie. Można powiedzieć: wywiad się „nie udał”, bo ja dopytywałem o fakty, a kardynała interesował kontekst, w którym te fakty nabierały blasku.

Opowiadają, że któregoś razu zaproszono kardynała na poświęcenie nowego studia radiowego czy telewizyjnego, dysponującego technologią pozwalającą na natychmiastowe i niemal bezbłędne łączenie się z najodleglejszymi zakątkami świata. Kardynał chętnie przyszedł, bo lubił nowinki techniczne, ale głowę miał zajętą czym innym: w tych dniach decydowała się właśnie kanonizacja siostry Faustyny. „Może wy macie hit, ale my mamy news”, miał powiedzieć podczas uroczystości.
Przejdzie do historii niewątpliwie jako kardynał miłosierdzia. Od lat wewnątrz Kościoła toczy się dyskusja, czy Kościół powinien tak bardzo angażować się w dzieła charytatywne, czy nie zaniedbuje przez to swojej zasadniczej, ewangelizacyjnej misji. Zdarzało mi się słyszeć opinie w rodzaju: „Kościół to nie szpital czy ochronka, ale ambona i Eucharystia”. Co na to odpowiedzieć? Jestem z diecezji kardynała Macharskiego, który nie wyobrażał sobie, że można by głosić Boga miłosiernego bez podejmowania dzieł miłosierdzia. Jest ścisły związek, mówił, między miłosierdziem objawiającym się w konfesjonale i w Eucharystii, a tym, jak zachowujemy się wobec bliźnich w potrzebie. Kiedy w latach 80. w całej archidiecezji ruszyły budowy kościołów, apelował, by budować je i wyposażać skromnie, tak żeby starczyło na pomoc dla potrzebujących. Sam skromnie się nosił i odżywiał; śmiano się, że na kolację do kardynała trzeba iść najedzonym… W czasie pobytów w szpitalu usługiwał innym chorym. „Wybór ubogich to był wybór jego stylu życia”, powiedział po śmierci kardynała biskup Grzegorz Ryś.
Obok siostry Faustyny najczęściej wspominał Brata Alberta. Kiedy zakończył posługę w diecezji, spakował swoje rzeczy do jednej walizki i przeprowadził się do sióstr albertynek. (…)

Scena najważniejsza: przełom marca i kwietnia 2005 roku, przed budynkiem krakowskiej kurii codziennie trwają modlitwy w intencji umierającego papieża. Tłum jest tak duży, że łatwo przeoczyć wysoką, szczupłą postać stojącą wśród wiernych. Kardynał nie pojechał do Watykanu, modli się ze swoimi diecezjanami. Kiedy klękają na chodniku, klęka tak jak oni. Jan Paweł II umiera 2 kwietnia, dokładnie w 55. rocznicę święceń kapłańskich Franciszka Macharskiego. Święceń, dodajmy, które przyjmował w kościele oo. Franciszkanów, po drugiej stronie ulicy.
Polska norma to biskup na górze, a wierni na dole. Albo: biskup z przodu, a wierni za nim, jak owce za pasterzem. Nie brak hierarchów, którzy próbują wyłamać się z tego schematu, ale nie brak i takich, którzy go utrwalają, bo dobrze się w nim czują. Prawdę mówiąc, na jego trwałość z zapałem pracują także liczni wierni. Kardynał Macharski nie lubił „kolanopokłonnego” stosunku do własnej osoby. To ciekawe: w jego postawie było przecież coś arystokratycznego, budzącego respekt, każącego pamiętać o godności urzędu, który sprawował. A równocześnie był też bezpośredni i przyjacielski: jak chciał o czymś porozmawiać, nagle w towarzystwie chwytał cię za rękę i odciągał na bok.
Wtedy pod kurią chyba wszyscy – mówię o nas, jego diecezjanach – zrozumieliśmy, jaki był naprawdę. Jak bardzo mu na nas zależało, jak bardzo nas kochał. Tłumy wokół jego trumny nie wzięły się znikąd.

Więcej informacji o zawartości kolejnych numerów miesięcznika „W drodze” można znaleźć tutaj.

Autorem zdjęcia jest Adam Walanus.