„Odpowiedzialności zwierzchników Kościoła nie należy mieszać z nieomylnością Magisterium, bo to zupełnie inna sprawa”, mówi gość specjalny tegorocznych Dni Tischnerowskich. Publikujemy wywiad, jakiego prof. Jean Delumeau udzielił w 2001 r. miesięcznikowi „Znak”. Wywiad zatytułowany „Oczyszczanie pamięci” przeprowadził ks. Grzegorz Ryś, a tłumaczyła Dorota Zańko.

KS. GRZEGORZ RYŚ: W Kościele trwa właśnie okres „oczyszczania pamięci". W swoich książkach Pan Profesor wielokrotnie zajmował się problemem grzechu i reform Kościoła. Jak wygląda ten bilans i czy Kościół wyciągnął ze swoich grzechów jakąś naukę?

JEAN DELUMEAU: Ogromne znaczenie mają działania Jana Pawła II – jego wystąpienie 12 marca 1999 w Rzymie oraz w czasie ubiegłorocznej podróży do Izraela. Były to kroki, które koniecznie należało podjąć. W trzecie tysiąclecie musimy wkroczyć oczyszczeni. Bardzo uważnie śledziłem w telewizji relacje z pobytu Papieża w Izraelu i uważam, że udało mu się przekonać większość Żydów o szczerości skruchy Kościoła katolickiego. Pragnę jedynie, o czym pisałem wkrótce po pielgrzymce w "Le Monde", aby ten akt został doprowadzony do końca. Nie wystarczy bowiem ogłosić, że chrześcijanie postępowali niewłaściwie. Należy także powiedzieć, że odpowiadają za to najwyższe władze Kościoła.
Nie dotyczy to tylko antysemityzmu (ze wszystkimi jego konsekwencjami). Kościół katolicki i chrześcijanie dopuścili się w dziejach pewnych tragicznych wypaczeń w stosunku do Ewangelii. Mam na myśli niektóre epizody wypraw krzyżowych, inkwizycję, wojny religijne oraz – o czym wspomina się dużo rzadziej – długotrwałe milczenie na temat handlu niewolnikami. Stolica Apostolska mogła uniemożliwić handel niewolnikami, gdyby w XVI, XVII czy XVIII wieku wystąpiła przeciwko katolickim władcom Francji, Hiszpanii i Portugalii. Wystąpiło tu więc to, co św. Tomasz z Akwinu nazwał grzechem zaniedbania.

Nie wiem, czy Pan Profesor nie jest w tym miejscu za łagodny. Stosunek Kościoła do niewolnictwa nie jest – jak się wydaje – jedynie sprawą zaniedbania. Można go opisać także jako grzech przyzwolenia, a nawet doktrynalnej akceptacji. Sławna jest na przykład wypowiedź Świętego Oficjum z roku 1866, które – odpowiadając na pytanie wikariusza apostolskiego z Etiopii – stwierdziło m.in., że "niewolnictwo, wzięte samo w sobie, w swej naturze, nie sprzeciwia się wprost ani naturalnemu, ani boskiemu prawu" oraz że "istnieje cały szereg słusznych tytułów", dla których ktoś może zostać na nie skazany.

To stanowisko nie jest tylko kwestią historyczną; w jakiejś mierze obciąża ono ówczesnego papieża Piusa IX, a przecież we wrześniu ubiegłego roku Papież beatyfikował jednocześnie właśnie Piusa IX i Jana XXIII. Ta połączona beatyfikacja była wielkim problemem – nie wiem, czy także w Polsce, ale z pewnością we Francji, Włoszech, Hiszpanii i innych krajach zachodnich.

Myślę, że było to wielkim problemem na całym świecie…

Nie kwestionuję w żadnym razie osobistej świętości Piusa IX, którą uważam za autentyczną. Był on oprócz tego wielkim misjonarzem. Ale, przynajmniej w moim kraju, Pius IX jest papieżem encykliki Quanta cura oraz Syllabusa. Otóż encyklika Quanta cura odrzuca wolność sumienia i wolność kultu. Nie mam nic przeciwko połączonej beatyfikacji Piusa IX i Jana XXIII, ale towarzyszyć jej musi wyjaśnienie doktrynalne. Skoro Jan XXIII bezustannie walczył o wolność sumienia i swobodę uprawiania kultu, które Pius IX odrzucał, to musimy wiedzieć, komu mamy wierzyć: Piusowi IX czy Soborowi Watykańskiemu II i Janowi XXIII.

A może beatyfikacja Piusa IX była dowodem na to, że nawet święci nie są ludźmi nieomylnymi i że w ich życiu okresy siły, godne naśladowania, przeplatają się z okresami słabości i omylności, które cechują nas wszystkich?

Oczywiście, żaden święty nie jest nieomylny, należy jednak odróżnić beatyfikacje od "fabrykowania życiorysów", czyli metodycznego apologizowania historii czyjegoś życia. Pius IX był z pewnością człowiekiem świątobliwym, ale jest oczywiste, że jego encyklika stoi w sprzeczności z jednej strony ze światem współczesnym, a z drugiej – z nauczaniem Jana XXIII, ustaleniami Vaticanum II i systematycznymi deklaracjami Jana Pawła II dotyczących wolności kultu i sumienia. Przy okazji takiej wspólnej beatyfikacji należało więc ogłosić, że encyklika Quanta cura przestaje być tekstem, do którego odwołuje się katolickie nauczanie.

Wróćmy do pytania o winy Kościoła i problem różnych poziomów nauczania w Kościele. Mówiąc o oczyszczaniu pamięci, dość łatwo usprawiedliwiamy się, zdejmując odpowiedzialność z doktryny i obciążając grzesznych ludzi, którzy się nią posługują. Czy nie uważa Pan Profesor, że na przykład odpowiedzialność za antysemityzm spada w jakiejś mierze na kościelne nauczanie – nie to oczywiście, które składa się na nurt nieomylnej Tradycji, lecz nauczanie na poziomie parafii – katechezy, kazania, obrazu itp?.

Jako historyk uważam, że odpowiedzialność należy przypisać kierującym Kościołem. Papieże Paweł IV i Pius V stworzyli getto rzymskie, którego ludność Rzymu wcale się nie domagała. Inkwizycję również powołali papieże i to oni uprawomocnili tortury w czasie przesłuchań. Nie można więc mówić, że to chrześcijanie są odpowiedzialni za popełnione błędy – choć w wielu wypadkach z pewnością tak było – lecz trzeba sprecyzować, że inicjatywa pochodziła z samej góry. To sobór w Konstancji – a nie jakieś bliżej nieokreślone władze – skazał Jana Husa na śmierć. Rolą historyka jest przypomnienie tego, nawet jeśli jest to prawda przykra.

Zgadzam się, chodzi mi jednak o umocowanie tych aktów w doktrynie, która na najniższym poziomie jest zawsze inna niż u góry. Ortodoksja nie jest przecież tym samym co ortopraksja.

Takie decyzje jak utworzenie getta rzymskiego, powołanie inkwizycji, skazanie na śmierć Husa podejmowane były przez ludzi kierujących Kościołem. Nie były to jednak decyzje doktrynalne i nie osłaniała ich zasada nieomylności, która sformułowana została w roku 1870. Należy więc odróżniać nieomylną doktrynę i podejmowane na najwyższym szczeblu – przez papieży czy sobory – decyzje dotyczące inkwizycji czy antysemityzmu. Powracając do przykładu handlu niewolnikami: tylko Stolica Apostolska mogła w tym wypadku podjąć jedynie skuteczne działanie, obciążając przyzwolenie na ten proceder groźbą ekskomuniki.
Akt skruchy Kościoła powinien zostać doprowadzony do końca, w przeciwnym razie może pojawić się pytanie, czy jest on szczery. Odpowiedzialności zwierzchników Kościoła nie należy jednak mieszać z nieomylnością Magisterium, bo to zupełnie inna sprawa. Od 1870 roku papież powołał się na nią tylko jeden raz, aby ogłosić dogmat o Wniebowzięciu Najświętszej Marii Panny.

Spróbujmy jednak poszukać winy Kościoła na nieco niższym poziomie. Nie każdy przecież czyta wypowiedzi papieskie, natomiast każdy słucha kazania swojego proboszcza.

Tak. Ale to o wiele trudniej ocenić, ponieważ chodzi o decyzje indywidualne podejmowane na przykład właśnie przez proboszczów. Jest rzeczą niewątpliwą, że w XV- czy XVI-wiecznych Niemczech kaznodzieje propagowali antysemityzm. Przykładowo, w XVI-wiecznych misteriach Męki Pańskiej skazanie na śmierć Jezusa prezentowano niekiedy w sposób niezwykle obraźliwy dla Żydów. Zdarzało się, że bezpośrednio po takim przedstawieniu teatralnym ludność wychodziła na ulice, by wziąć udział w pogromie lub antyżydowskiej manifestacji. Jest więc oczywiste, że zdarzały się lokalne inicjatywy prowadzące w konsekwencji do aktów antysemickich czy wręcz masakry.
Jednakże utworzeniu getta w Rzymie towarzyszyła bulla Cum nimis absurdium, która była tekstem w najwyższym stopniu antyżydowskim podpisanym przez papieża Pawła IV. Przykład pochodził więc niestety z samej góry.

W Polsce – zwłaszcza średniowiecznej – mieliśmy podobną sytuację: prawo biskupie tworzyło getta, a prawo królewskie Żydów chroniło. I tak na przykład przywilej wydany w 1264 roku przez księcia kaliskiego Bolesława gwarantował Żydom uczciwe przewody sądowe, chronił ich życie, mienie, cmentarze, szkoły, a nawet odpoczynek szabatowy. Co więcej, zdecydowanie przeciwstawiał się rozsiewanym na poziomie plotki oskarżeniom na przykład o mordy rytualne czy profanacje hostii. Prawa te powtarzane były systematycznie przez polskich władców, aż po Kazimierza Jagiellończyka w 1453 roku. Niestety, prawa Kościoła były o wiele surowsze: postanowienia synodów XIII- i XV-wiecznych nakazywały możliwie daleką izolację Żydów, umieszczanie ich w gettach i zmuszanie do noszenia wyraźnie oznakowanego stroju. Inna rzecz, że życie okazywało się o wiele bardziej tolerancyjne od kościelnej litery prawa.

Wiem o tym i często we Francji powtarzam, że XVI-wieczna Polska była pod względem wolności religijnej najbardziej tolerancyjnym krajem ówczesnej Europy. W tym samym okresie Francja, Niemcy czy Holandia pogrążone były przecież w wojnach religijnych.

Pisał Pan Profesor wiele o poczuciu winy w historii Zachodu. Czy to poczucie winy w wiekach XIV-XVI było budujące czy raczej destruktywne?

Kiedy we Francji ukazała się moja książka Grzech i strach, podkreśliłem w programie telewizyjnym, że uważam się za grzesznika i nie neguję istnienia grzechu wokół mnie i we mnie samym. W książce wypowiedziałem się natomiast przeciwko wywoływaniu nadmiernego poczucia winy. Przerost poczucia winy działa traumatyzująco. Moim zdaniem niedostatecznie dużo mówiło się o przebaczeniu. W historii chrześcijaństwa, a szczególnie w historii katolicyzmu oraz protestantyzmu istniała pewnego rodzaju dialektyczne napięcie między sprawiedliwością a miłosierdziem Boga.
Osobiście wierzę, że miłosierdzie Boga przewyższa Jego sprawiedliwość. Zgadzam się z poglądami Jana Pawła II zawartymi w encyklice Dives in misericordia (Bóg bogaty w miłosierdzie), której tytuł odwołuje się do słów św. Pawła. Tymczasem w dziejach chrześcijaństwa zbyt często nauczano czegoś przeciwnego. Na grzech kładziono tak wielki nacisk, że zapominano o przebaczeniu. Wywoływanie nadmiernego poczucia winy obarczone było dwiema konsekwencjami: z jednej strony u niektórych powodowało ono chorobliwe skrupuły czy w każdym razie nadmierny lęk religijny, z drugiej – część wiernych buntowała się przeciwko takiemu nauczaniu, które zbyt łatwo wszędzie próbowało dostrzegać grzech.

Kto jest odpowiedzialny za wywoływanie takiego nadmiernego poczucia winy?

W dużym stopniu odpowiedzialność spada na św. Augustyna. Jego dzieło olśniewa różnorodnością i bogactwem myśli. To on jednak twierdził, że o wiele mniej ludzi zostanie zbawionych niż potępionych. Chrześcijaństwo o korzeniach łacińskich naznaczone zostało nauczaniem św. Augustyna, które dramatyzowało sprawiedliwość Bożą i grzech pierworodny. Pogląd ten przejęli nie tylko protestanci i janseniści. Stał się on niemal oficjalną doktryną Kościoła katolickiego. Największy jezuicki teolog z przełomu XVI i XVII wieku, Francisco Suarez, nauczał podobnie. Było to nauczanie tragiczne w skutkach, bo prowadzące do przerostu poczucia winy.

Z drugiej strony św. Augustyna nazywa się "Doktorem Łaski" i doktryna luterańska, która uwalnia człowieka od ciągłego poczucia winy, zbudowana jest na Augustynie.

Bez wątpienia. Ale to on sformułował określenie massa perditionis.

Nauczanie św. Augustyna w rzeczy samej jest w wielu miejscach równie genialne, co niebezpieczne. To w końcu jego autorytet usankcjonował w jakiejś mierze stosowanie przymusu, zwłaszcza wobec heretyków (compelle intrare). On także w dużej mierze zaszczepił Kościołowi neoplatońską podejrzliwość wobec ciała i seksu. Na jego nauczanie powoływali się zwolennicy skrajnej nauki o predestynacji. Czy oznacza to jednak, że odpowiada on za wszystkie grzechy Kościoła?

Nie, to byłoby stwierdzenie karykaturalne. Św. Augustyn był umysłem niezwykłym i napisał ogromną liczbę wspaniałych dzieł. Z tego powodu stał się jednym z największych przewodników Kościoła łacińskiego. Z jego obszernego nauczania w pewnym sensie "wyciągnięto" termin massa perditionis. Kiedy studiowałem zbiór kazań głoszonych w różnych częściach Francji w XVI, XVII i XVIII wieku na 52 niedziele roku, zauważyłem, że bardzo częstym tematem tych kazań była formuła "wielu wezwanych, niewielu wybranych". Jest to formuła ewangeliczna tłumacząca zresztą stanowisko św. Augustyna. Zaniepokojony zapytałem kolegę, najlepszego francuskiego specjalistę od języka hebrajskiego i aramejskiego, co znaczą te słowa, które do nas przyszły przez grekę. Odpowiedział mi, że jest to przysłowie. Jezus często posługiwał się przysłowiami. Kiedy w życiu codziennym ktoś posługuje się przysłowiem, nie przypisuje mu znaczenia teologicznego. Jest to tylko specyficzny sposób wypowiadania się. A więc z tego, co było przysłowiem, wyprowadzono dramatyczną teologię: wielu ludzi w piekle, niewielu w raju.

Pan Profesor porusza tutaj niezwykle ważny problem. Są winy Kościoła, które dotykają nie tylko jednostek (te, z reguły spektakularne, są często przedmiotem zainteresowania mediów – przykładem sprawa Galileusza); są także i takie, które zaciążyły na religijnej wrażliwości całych pokoleń. Tutaj znalezienie rozwiązania wydaje się o wiele trudniejsze, gdyż problem nie sprowadza się tylko do jednej czy drugiej rehabilitacji…

Zapewne, i tak było w przeszłości. Na szczęście żyjemy w Kościele po Soborze Watykańskim II, który pokazał nam, jak radzić sobie z takimi problemami.

Bardzo dziękuję za rozmowę.
Źródło: „Znak” nr 553, czerwiec 2001.