Losy tego tekstu są równie niezwykłe, jak jego treść. W 1997 roku redakcja miesięcznika „Znak” rozesłała do różnych osób – znanych i mniej znanych – ankietę zatytułowaną „Jak się modlę?” „Naszym zamiarem”, pisali redaktorzy w liście przewodnim, „jest zebranie wypowiedzi, które będą pomocą dla czytelników i ukażą, że ludzie współcześni czerpią swą moc także (a może przede wszystkim) z modlitwy”. Redaktorzy zwracali też uwagę, że „ankieta może spełnić ważną rolę opiniotwórczą – na przykład wpłynąć na młode pokolenie, w którym coraz powszechniejsze jest przekonanie, że >>religia jest dobra dla ludzi słabych<<”.
Ankietę rozesłano szeroko: do duchownych, polityków, uczonych, artystów i innych osób publicznych, ale też do osób o mało znanych nazwiskach. Na liście adresowej byli m.in. Zbigniew Brzeziński (przysłał krótką odpowiedź) i Hanna Gronkiewicz-Walz (jej wypowiedź redaktorzy „Znaku” nagrali i spisali), nie było jednak na niej Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Tymczasem któregoś dnia, ku zdumieniu całej redakcji, z faksu wysunęła się odpowiedź przysłana przez… legendarnego „kuriera z Warszawy”, w dodatku bardzo obszerna. Zaczynała się od słów: „Redakcja >>Znaku<< nie zaprosiła mnie do udziału w ankiecie o modlitwie”. Dalej następowało wyjaśnienie: „Przez omyłkę, trudną do wytłumaczenia, list skierowany do nie znanego mi p. Jana Wróbla wysłano za ocean do Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Z miejsca uznałem, że skorzystanie z tej omyłki jest moim obowiązkiem. Dlaczego? Bo każda modlitwa, nawet jeśli jest tylko krótkim westchnieniem, stanowi akt potwierdzający wiarę w istnienie Wszechmocnego. A obowiązkiem człowieka wierzącego jest wiarę, swoją wiarę, głosić innym. Zgodnie z życzeniem redaktora będzie to wyznanie szczere i bardzo osobiste”.
W ten sposób doszło do powstania być może najbardziej osobistego tekstu, jaki Jan Nowak-Jeziorański kiedykolwiek napisał. Został on opublikowany w „Znaku” – wraz z innymi odpowiedziami na ankietę – w numerze 508 z września 1997 roku. Oto jego obszerne fragmenty:
„Moje modlitwy są przeważnie improwizowanym monologiem, ale matczyne pacierze odmawiam codziennie przez całe swoje długie życie. Ulubioną stała się modlitwa św. Bernarda zaczynająca się od słów: >>Pomnij o najlitościwsza Panno Maryjo, że nigdy nie słyszano, aby ktokolwiek uciekający się do Ciebie, Twojej pomocy wzywając, Ciebie o przyczynę prosząc, został przez Ciebie kiedykolwiek opuszczony<<. To wezwanie w jego staropolskim brzmieniu powtarzałem, ilekroć śmierć zaglądała mi w oczy i kiedykolwiek przechodziłem życiowy kryzys. Nie zostałem nigdy opuszczony, choć moje wojenne przeżycia były jednym wielkim łańcuchem cudownych ocaleń, a i lata powojenne obfitowały w chwile ciężkie, kiedy wszystko wisiało na włosku. Wierzę więc w moc modlitwy ufnej i żarliwej. Modląc się, idę za wezwaniem Chrystusa: >>Proście, a będzie wam dane, szukajcie, a znajdziecie, kołaczcie, a będzie wam otworzone<<. To nie znaczy, że Zbawiciel zobowiązał się do spełnienia każdej mojej prośby. Gdyby tak było, modlitwa stałaby się zaklęciem zapewniającym sukces życiowy i najłatwiejszym sposobem sprawdzania wiary. Słowami: >>Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj<< Modlitwa Pańska zachęca nas, by prosić >>Ojca, który jest w niebiesiech<< o zaspokojenie naszych potrzeb doczesnych. Jednakże słowa te poprzedza zwrot: >>Bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi<<. To znaczy, że moja wola wyrażona w modlitwie musi podporządkować się woli Boga. Woli, której nie znamy, bo >>Moje drogi nie są waszymi drogami, a myśli Moje nie są waszymi myślami<<. Może należałoby to ująć inaczej. Wiem, że wolą Boga jest dobro i zbawienie mojej duszy, ale nie znam dróg, którymi Bóg chce mnie poprowadzić. Powtarzam więc słowa Psalmu na odwrocie obrazka, który przysłał mi biskup pomocniczy Metropolii Krakowskiej ks. Jan Szkodoń: >>Powierz Panu swoją drogę, zaufaj Mu, a On sam będzie działał<<. (…)

 

Pamiętam opowiadanie pewnej matki, której jedyne dziecko zachorowało na zapalenie opon mózgowych. Opowiadała mi po latach, że jej modlitwa była tak natarczywa, że zamieniała się nieomal w grożące żądanie, by Bóg ocalił jej dziecko. Natarczywe błaganie zostało wysłuchane, ale dziecko wyszło z choroby umysłowo upośledzone, na tyle jednak przytomne, by czuć się przez kilkadziesiąt lat swego życia głęboko nieszczęśliwe. Ta matka nieraz zadawała sobie pytanie, czy dla niej i dla jej dziecka nie byłoby lepiej, gdyby ta modlitwa, która zamieniała się w żądanie, nie została wysłuchana.
Mam niezachwianą pewność, że moje wołanie do Ojca w imię Syna będzie spełnione, jeśli ta prośba wykracza poza sprawy mego życia doczesnego. Mam 83 lata, ale jestem wciąż w pełni sprawny. Wiem, że to się może jutro skończyć, bo w tym wieku każdy dzień nie tylko życia, ale i zdrowia jest darowany. Nie boję się śmierci, bo mam za sobą bardzo długie i pełne życie, którego, dzięki Bogu, nie zmarnowałem. Lęk ogarnia mnie na myśl o starości samotnej, niesprawnej, bezużytecznej i przewlekłej. Proszę Boga, by mnie od tych nieszczęść późnej starości ocalił, ale powtarzam słowa z Ogrojca: >>Niechaj Twoja, a nie moja wola się stanie<<. Gdy natomiast powtarzam słowa z Ewangelii: >>o cokolwiek prosić będziecie Ojca Mojego w imię Moje, da wam<< – mam głęboką, wewnętrzną pewność, że modlitwa o śmierć szczęśliwą w Bogu będzie wysłuchana i spełniona. (…)
Dwa razy widok modlącego się człowieka wywarł na mnie niezatarte wrażenie. W roku 1957, w kilka miesięcy po wypuszczeniu z więzienia Ks. Prymasa Stefana Wyszyńskiego, znalazłem się w kaplicy Sióstr Nazaretanek w Rzymie w dniu, w którym po 12 dniach wyczekiwania Prymas doczekał się nareszcie wezwania na audiencję u papieża Piusa XII. Kardynał usiłował usprawiedliwiać tę zwłokę, ale prasa światowa podchwyciła krążące po Watykanie pogłoski, że otoczenie Papieża miało za złe Prymasowi, że postawił Watykan wobec faktu dokonanego, prosząc o przyjęcie go nie tylko wraz z ofiarą bezpieki, biskupem Baraniakiem, ale także z biskupami Klepaczem i Choromańskim, których dostojnicy watykańscy niesłusznie oskarżali po uwięzieniu Prymasa o ugodowość wobec reżymu.
Tego ranka, przed audiencją, Prymas musiał przeżywać jakieś ciężkie chwile. Modlił się z oczyma utkwionymi w wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej. Była w tym błagalnym spojrzeniu intensywność, której nigdy nie zapomnę. Niema modlitwa została wysłuchana. W kilka godzin później na dziedzińcu watykańskim św. Damaszka kardynał Wyszyński ukazał się po audiencji uśmiechnięty i promieniejący radością.

 

Lata później znalazłem się w prywatnej kaplicy Papieża. O dwa metry ode mnie modlił się na klęczkach Jan Paweł II. Miał oczy nie tylko zamknięte, ale mocno zaciśnięte palcami obu dłoni. Przed nim na klęczniku leżał stary, gruby, nadniszczony modlitewnik. Koncentracja w tym obliczu była tak wielka, jakby Papież był całkowicie oderwany i daleki od otaczającej go rzeczywistości, od tej kaplicy i obecnych w niej ludzi. Boże, pomyślałem sobie, o cokolwiek on się modli, Ty go słuchasz. Żadne kazanie najmądrzejsze i najpiękniejsze nie wywarło na mnie tak wielkiego wrażenia, jak ten modlący się Papież z Polski.
Sołżenicyn modlił się piórem. Przelał na papier wyznanie, które warto przytoczyć (w przekładzie Ignacego Szenfelda): >>Jak lekko, Boże, żyć mi z Tobą! Jak łatwo mi uwierzyć w Ciebie! Kiedy rozprasza się w osłupieniu oraz rozmięka umysł mój, gdy najmędrsi ludzie nie widzą dalej poza wieczór dnia dzisiejszego, nie wiedząc, co im jutro czynić – Ty jasną wiarę zsyłasz mi, żeś jest i troszczysz się nieustannie, iżby nie wszystkie drogi dobra na zawsze dla nas stały zamknięte<<.
Dzisiaj u szczytu sławy ziemskiej w zdumieniu oglądam swą drogę, której wymyślić nie potrafiłbym, dziwną drogę przez beznadzieję wiodącą tutaj, skąd i ja mogłem ludziom odblask Twej światłości posłać. A ile trzeba będzie w przyszłości, bym jak zwierciadło mógł ją odbijać, Ty mi, o Boże, sam wyznaczysz. Jeśli zaś czemu nie podołam, snadź innym jeszcze to powierzyłeś”.
Tekst Jana Nowaka-Jeziorańskiego kończy się zdaniem prostym i jednocześnie stanowczym: „Wiara bez modlitwy usycha i staje się martwa jak kwiat bez wody”.