Fot. Archiwum rodzinne„Trudno sobie wyobrazić, by wśród polskiego duchowieństwa kiedykolwiek mógł się jeszcze pojawić ktoś o mądrości, odwadze, wewnętrznej wolności i poczuciu humoru tego góralskiego filozofa. Takie cuda zdarzają się raz na milenium”. W weekendowej (27-28 czerwca) „Gazecie Wyborczej” ukazały się fragmenty wspomnień Jerzego Illga, redaktora naczelnego Wydawnictwa Znak, poświęconych ks. Józefowi Tischnerowi. Całość będzie można już we wrześniu przeczytać w książce „Mój znak. O noblistach, kabaretach, książkach, przyjaźniach i kobietach”, w której Jerzy Illg podsumowuje swoją wieloletnią pracę w krakowskiej oficynie.

Księdza Józefa Tischnera poznałem bliżej, gdy poproszono mnie o skomponowanie z jego tekstów publicystycznych książki pt. "Polski młyn", która w 1991 r. ukazała się w kościelnym wydawnictwie Nasza Przeszłość. Wtedy po raz pierwszy przekroczyłem próg mieszkania księdza Tischnera przy ul. św. Marka i po kilku rozmowach miałem wrażenie, że udało mi się zyskać jego sympatię. Wkrótce połączyły nas wspólne "znakowskie" przedsięwzięcia, książki, wyjazdy, spotkania i wypełnione niewyobrażalnym śmiechem rozmowy – po wyjściu Józka z redakcji leżeliśmy na ogół spłakani na stołach, trzymając się za obolałe brzuchy i dziękując Bogu, że raz jeszcze udało się tę góralską nawałnicę przeżyć.

Alkowa i legginsy

Duszpasterz, filozof, teolog, kapelan "Solidarności", współtwórca wiedeńskiego Instytutu Nauk o Człowieku kierowanego przez jego przyjaciela Krzysztofa Michalskiego, filar "Tygodnika Powszechnego" i Znaku – odgrywał w polskim życiu umysłowym i duchowym rolę wyjątkową. Od jego śmierci minie w przyszłym roku dziesięć lat i czas ten dobitnie uzmysławia bezsens obiegowego stwierdzenia, jakoby nie było ludzi niezastąpionych. Kogoś takiego jak Tischner nie sposób zastąpić, trudno sobie w ogóle wyobrazić, by wśród polskiego duchowieństwa kiedykolwiek mógł się jeszcze pojawić ktoś o mądrości, odwadze, wewnętrznej wolności i poczuciu humoru tego góralskiego filozofa. Takie cuda zdarzają się raz na milenium.

 

Jako polemista Józek był niezrównanym szermierzem. Z każdego zwarcia wychodził z ostatnim ciosem – przy czym nie była to nigdy bijatyka, tylko finezyjne i często potwornie zabawne flesze. Tischner nigdy nie ośmieszał przeciwnika, choć często atakowany był głupio i brutalnie, łatwo więc mógłby wykorzystać swoją przewagę, by oponenta upokorzyć. Od śmiertelnego sztychu wolał unik w postaci żartu, zawsze wykazując szacunek dla polemisty i pozwalając mu zachować poczucie własnej wartości. Na spotkaniach publicznych obezwładniało to nawet najzajadlejszych "oszołomów" i chyba musiało ich na swój sposób ujmować – riposty Tischnera powodowały zazwyczaj na widowni huragany śmiechu. Brałem z nim kiedyś udział w nocnej audycji w studio Radia Merkury w Poznaniu, gdzie słuchacze mogli dzwonić do programu nadawanego na żywo. Pod koniec audycji w pytaniu jednego ze słuchaczy można się było doszukać zakamuflowanego ataku: "Czy ksiądz nie obawia się, że autorytet księdza bywa wystawiany na szwank przez pewne środowiska, które posługują się księdzem dla swoich celów?". Józiu bez namysłu odpowiedział: "A cóż byłby wart mój autorytet, gdybym nie wystawiał go na szwank? Autorytet buduje się nie w ten sposób, że chowa się go pod korcem, ale że wystawia się go na konfrontację i nie boi się inaczej myślących".
Józek śmiał się w sposób tubalny i zaraźliwy. Doskonale czuł się na subtelnej płaszczyźnie relacji damsko-męskich. Był przystojny, podobał się kobietom, o czym wiedział, przezabawnie tę "przewagę" ogrywając – i nie przekraczając nigdy granic przystających księdzu. Alicja Resich-Modlińska zadała mu kiedyś w swoim programie telewizyjnym pytanie, które w jej przeświadczeniu miało zapewne postawić osobę duchowną w kłopotliwej sytuacji: "Czy to prawda, że u górali, kiedy mężczyzna nie sprawdza się w alkowie, kobieta ma prawo od niego odejść i jedynie pierze mu bieliznę?". Źle trafiła, bo Józek momentalnie odpalił: "Ja, znając życie, wiem, że jeszcze dobrze nie odejdzie, a już się znajdzie druga, co mu będzie prała". Dziennikarka zaczerwieniła się i na dobrą chwilę ją zatkało. Rozkoszne było przekomarzanie się Józka z sekretarzującą wówczas miesięcznikowi "Znak" Marysią Makuch. Gdy pytała księdza, czy zrobić mu herbaty, odpowiadał ze śmiechem: "Ej, Maryś, już niejedna taka była, co mi chciała herbatę robić". Kiedy zaś krzykiem mody były nieosiągalne w Polsce legginsy, Maryna zaś nosiła pod sukienką farbowane na czarno kalesony – Tischner strofował ją dobrotliwie: "Maryś, jak się rano ubierasz, mogłabyś sobie lampę zapalić".

Trzy prawdy

Podczas "Dni Tischnerowskich" w 2007 r. obejrzeliśmy znakomity dokument nakręcony przez Beatę Dzianowicz i Łukasza Tischnera, w którym o swoim Józku opowiadali łopusznianie. Nic lepiej nie pokazało, jak wiele z ich filozofii życiowej, przemyśleń o życiu i śmierci, umiłowania "ślebody", dowcipu przeniknęło do sposobu myślenia Józka, który po prostu nie byłby tym, kim był, gdyby nie oni, gdyby nie nauczył się od nich prostej i twardej jak ciupaga wiary, nie przesiąknął tym nieujarzmionym duchem wolności, wyrozumiałym i bliskim naturze sposobem widzenia człowieka i świata.

 

To wszystko umożliwiło mu napisanie największego bestsellera – "Filozofii po góralsku". Przez wiele lat namawialiśmy go na napisanie podobnej książki – było dla mnie jasne, że to będzie hit – ale nigdy nie starczało na to czasu, ważniejsze okazywały się inne obowiązki. Wymyśliliśmy z zaprzyjaźnionymi z Tischnerem Anią i Wojtkiem Szulczyńskimi, że będziemy go na zmianę zapraszać do siebie na kolacje, żeby przy smacznych daniach i wódeczce nagrywać jego kawały góralskie. Początkowo miała to być po prostu książeczka z dowcipami góralskimi. Odbyło się kilka takich kolacyjek, z jednej – w naszym mieszkaniu na Kościuszki – zachowała się taśma, na której słychać zbiorową agonię słuchaczy. Opowiadając bardziej słony kawał, Józio sięgał na stół pomiędzy salaterki i wyłączał dyktafon, ja niepostrzeżenie go włączałem, on – kiedy się zorientował – znowu wyłączał i tak z interwałami prace się posuwały.
Nie mogę się tu oprzeć pokusie, by nie przytoczyć choćby dwóch Józkowych dowcipów:
W tęgi mróz Maryśka, idąc z Małego Cichego do kościoła w Murzasichlu, znalazła w zaspie zamarzniętą kuropatwę. Wsadziła ją pod kożuch, ciesząc się, że obiad gotowy. W kościele było gorąco i gdy uklękła przy konfesjonale, księdzu zaczęło coś nieprzyjemnie zalatywać. Wącha, wącha i w końcu napomina: "Maryśka, jak juz idzies do kościoła, to byś sie tak mogła umyć!". Oburzona dziewczyna odparła: "Ady, dobrodzieju, to kuropatwa". – "Kuropatwe byś se tez mogła umyć".
I drugi:
Po poczekalni w przychodni nerwowo krąży trzech mężczyzn: młody juhas, góral w średnim wieku i starszy już gazda. Toczy się sprawa o ustalenie ojcostwa. Pierwszego wzywają najmłodszego. Tamci czekają podenerwowani. Po chwili młody wychodzi rozluźniony: "Chłopoki, nie bójta sie – z palca biorą!".

 

Mijały lata. Na wymarzony bestseller wciąż nie było czasu. Kolejnym ogniwem była idea książki, do której Józek przejściowo się zapalił: spis treści miał być in extenso zapożyczony z „Metafizyki” ks. prof. Mieczysława Krąpca z KUL-u (gdzie Tischnera wyjątkowo nie znoszono z powodu jego toczonych z tomistami bojów). Zawartość miała być nieco innej natury – np. rozdział „Teoria prawdy” miał zawierać klasyczną typologię: „Istnieją – jak powszechnie wiadomo – trzy prawdy: świynto prowda, tyz prowda i gówno prowda”. Albo pytanie z rozdziału „Teoria bytu”: „Co to jest nic?” – i odpowiedź: „Pół litra na dwóch”. „Metafizyka” pozostała w sferze kuszących projektów, natomiast w pewnym momencie Józek dojrzał do tego, by fenomenalne opowieści swoich krajan i całą ich mądrość ująć w książkę, która przy okazji kreśliła portrety jego sąsiadów i przyjaciół. Paradoksalnie właśnie „Filozofia po góralsku” okazała się największym rynkowym sukcesem Tischnera – do dzisiaj, z kasetami i płytami, sprzedało się jej chyba dobre dwieście tysięcy egzemplarzy. Podhale odnalazło w tej książce siebie, w sercach górali budziła ona dumę i podbudowywała „honor” (każdy góral wie, że nie istnieje pycha, ino honor).

Płacz za Gazdą

Gdy dotarła do nas wiadomość o chorobie księdza Tischnera, nie byliśmy początkowo w stanie potraktować jej poważnie. Przecież tego górala, będącego ciągle w drodze, nie mogło się imać byle choróbsko. Wszystko to wydawało się nam czymś absurdalnym, niegroźnym, z czym lekarze raz dwa się uporają. Kolejne odwiedziny u Józka: w szpitalu na Żeromskiego po pierwszej operacji, w mieszkaniu na Kanoniczej, gdzie chrypiał strasznie połową strun głosowych, i w domu brata, gdzie pod czułą opieką rodziny mógł już jedynie pisać na kartce odpowiedzi na nasze pytania – uzmysławiały nam, że to, co wydawało się niemożliwe, staje się coraz bardziej realne. Ale nawet wtedy nie traciliśmy nadziei i wiary: początkowo w silny organizm, potem w możliwości medycyny, na końcu w cud, który musi się wydarzyć. Zwłaszcza że Józek, przyjmując z pokorą cierpienie, jednocześnie odnosił się do swej choroby dość brawurowo. Na ostatnie spotkanie ze swoim przyjacielem Janem Pawłem II przyjechał już na wózku, na którym zawiesił z tyłu kartkę: "Tischner-mobile". Podczas którejś z wcześniejszych pielgrzymek papieża doniesiono Tischnerowi: "Ojciec Święty mówił, że widział z helikoptera Twoją bacówkę na Turbaczu", co Józiu natychmiast sprostował: "Nie mówił, ino się kwolił!".

 

Dla mnie niesamowite było to, że Tischner od początku traktował swoją chorobę jako coś, co zostało mu dane i z czym musi się zmagać po swojemu – tak, jak zostało to przewidziane w jakimś innym planie. Ani mu w głowie było szukać protekcji, ratunku za granicą, chciał być pacjentem na takich samych prawach jak jego górale. Jego bliski przyjaciel profesor Andrzej Szczeklik opowiadał mi, z jakim zdumieniem odebrał telefon ze szpitala na Żeromskiego, gdzie poproszono go na konsultację do księdza Tischnera, gdyż po operacji wyłoniły się powikłania w postaci zapalenia płuc. "Po jakiej operacji?!" – wykrzyknął Szczeklik. Okazało się, że nawet jemu Józek nie powiedział ani słowa, choć wiadomo było, że dzięki Szczeklikowi wszystkie kliniki Europy stałyby przed nim otworem. Gdy poprawa niepokojąco długo nie następowała, poprosiłem profesora, by przekonał go do przeprowadzenia badań w którejś z zagranicznych klinik. Szczeklik oświadczył, że pojutrze wyjeżdża na kongres otolaryngologów w Lund, gdzie spotka kolegów, których będzie mógł poprosić o pomoc. Po powrocie zadzwonił i powiedział, że najlepsza klinika w Wiedniu jest gotowa Józka przebadać i że spróbuje namówić go na to. Jakież było nasze rozczarowanie i rozpacz, gdy okazało się, że uparty Tischner nie chce o niczym słyszeć.
Wkrótce potem Józek pojawił się w Znaku – i wtedy właśnie otrzymałem najbardziej osobliwe pouczenie duszpasterskie, jakie uzyskać mogłem tylko od niego. Mówił już wówczas resztą pozostawionych mu strun głosowych, szeptem i z mocną chrypą. Zanim wszedł do pokoju pełnego redaktorów, zatrzymałem go przed drzwiami i na osobności zacząłem mu czynić gorzkie wyrzuty, przekonując, że medycyna na Zachodzie stoi na zupełnie innym poziomie i na pewno stwarza znacznie większe szanse. Opędzał się ode mnie, więc wyczerpawszy wszystkie argumenty, powiedziałem z rezygnacją i wyrzutem: "To my się tu troszczymy o Ciebie, a Ty ". Przerwał mi, szepcząc z udawaną surowością dobitnie: "Ty się, kurwa, troszcz o zbawienie swojej duszy!". Gdy bezradnie próbowałem użyć ostatniego, rozpaczliwego argumentu, mówiąc, że tam w Wiedniu mają nawet specjalną szkołę przełykania dla pacjentów po takich operacjach, z tym samym co zawsze szelmowskim błyskiem w oku wychrypiał: "Szkoła przełykania to jest u nas w Łopusznej pod karczmą".

 

Nie wiem, czy Podhale oglądało kiedyś piękniejszy pogrzeb. W upalne popołudnie wokół kościoła w Łopusznej zebrało się dobrze ponad 20 tysięcy ludzi. Droga zapchana była dokumentnie – od Tischnerówki w głębi rozległej wsi po dwór przy szosie Nowy Targ – Czorsztyn i niewielki cmentarz. W wielkiej ciszy stali obok siebie w tym ogromnym tłumie górale i "miastowi", profesorowie i studenci, czytelnicy Tischnera i zwykli ludzie, dla których był kimś ważnym. Trzymałem się dzielnie do momentu, gdy na cmentarzu nad grobem Józka zagrały długie trombity. Nigdy nie słyszałem podobnego dźwięku – one dosłownie łkały, niosąc ku górom ostatnie pożegnanie ukochanego gazdy, nieukojenie, bezsilność i żal. Przypomniałem sobie słowa ulubionej pieśni Józka: "Kie pódziemy stela, to nos będzie szkoda. Po górach, dolinach płakać będzie woda".

Źródło: „Gazeta Wyborcza”/wyborcza.pl. Tytuł oryginału: „Tischner: góralska nawałnica”.