„Kiedy się mówi czytelnikowi o wolności, to trzeba mu też trochę tej wolności dać, zachwycić go nią, podnieść na duchu. Nie wystarczą suche analizy”, mówił przed laty ks. Józef Tischner. W rocznicę jego urodzin publikujemy fragment rozmowy przeprowadzonej przez Annę Karoń-Ostrowską, a opublikowanej w tomie „Spotkanie” (2003). Przygotowywane jest nowe, poszerzone wydanie tego wywiadu.

Anna Karoń-Ostrowska: Wielu osobom, które słuchają Księdza kazań czy nawet wykładów, towarzyszy to poczucie, o którym rozmawialiśmy, mówiąc o polskości – że Ksiądz „mówi do ich duszy”. Wielokrotnie słyszałam takie wyznania i sama czasem czuję się jak bohaterka „Przed sklepem jubilera”: „Nie zrozumiałam wszystkiego, co powiedział, ale wiedziałam, że mówił do mojej duszy”. Co to znaczy mówić do duszy?

Ks. Józef Tischner: Trzeba się przenieść do środka drugiego i mówić tak, by ten drugi miał świadomość, że to on mówi. To był, jak już wspomniałem, ideał romantyków.

Na tym chyba w zasadniczej mierze polega „fenomen Tischnera”. Czy to jest dar, czy to jest umiejętność?

Żeby przemówić do drugiego jego własnymi słowami? Bo ja wiem… Do pewnego stopnia to się samo mówi, chodzi tylko o to, żeby odpowiednio otworzyć tak siebie, jak i drugiego. Trzeba drugiego jakoś nastawić, przekonać. Jest to, jak mi się wydaje, hermeneutyka dość powszechnie stosowana. Podobne ambicje mają niektóre nurty psychoanalizy, tyle że one idą w przeciwnym kierunku, niż ja chciałbym pójść. Bo ja, w miarę możliwości, usiłuję wytłumaczyć drugiemu, że jest lepiej, niż mogłoby być: nie umiesz po angielsku, ale za to umiesz po góralsku…
To jest właśnie metoda sokratejska: rodzić w innych to, co się w nich już poczęło. Ludzie chodzą na ogół po przedpolu jakiejś prawdy i brakuje im tylko jednego kroku, żeby ją zobaczyć, dostrzec. Próbuję im ten krok umożliwić, zrobić go razem z nimi – i wtedy oni akceptują to, co naprawdę jest.

Ale jest w tym coś z uwodzenia słowem?

Uwodzenie polega na tym, że chce się człowieka do siebie przywiązać, chociaż na chwilę. Natomiast tu chodzi o to, żeby słuchacza przywiązać do słowa, czyli do czegoś obiektywnego, a nie subiektywnego. W tym wypadku nie jest ważne, kto mówi, ale co mówi. Słowo jest tu pomostem do drugiego i do rzeczywistości. Potem zostawia się już sam na sam drugiego i słowo – i ono działa.

W jakim stopniu to słowo jest własnym słowem Księdza, a w jakim jest Ksiądz tylko pośrednikiem?

Tu właśnie pojawia się wieczny konflikt między księdzem a filozofem, który jest we mnie. Ksiądz powinien być świadkiem, a filozof mędrcem, to znaczy kimś, kto pokazuje drogę – jak drogowskaz, który niekoniecznie musi iść do miasta.

A filozof nie jest świadkiem prawdy?

Jego świadectwo nie jest istotne i nie bierze się go pod uwagę. Ma on prawo wykładać pewne prawdy, pewne tezy bez względu na to, czy żyje nimi, czy nie.

No a Sokrates? Czy on nie umarł jako mędrzec i świadek prawdy jednocześnie?

Myślę, że Sokrates sam zaplanował i wybrał swoją śmierć. Zrobił to z poczucia humoru i jednocześnie udało mu się wystrychnąć na dudka swoich sędziów. Wierzył głęboko w nieśmiertelność duszy, miał już siedemdziesiąt lat i nie miał interesu, żeby dłużej jeszcze tkwić w tym ateńskim bałaganie. Więc sam wybrał swoją śmierć: umarł jak człowiek wolny, odważny, który nawet śmierci się nie boi i staje z nią twarzą w twarz.

Bez względu na to, czy była to kreacja, czy nie, nie ulega wątpliwości, że dał świadectwo, iż chce żyć – ale też gotów jest oddać życie – dla prawdy.

Powiedziałbym raczej, że zamienił się w słowo. Nie można natomiast powiedzieć, że świadczył o prawdzie, tak jak na przykład święty Piotr świadczył o Jezusie. Czymś innym jest być świadkiem kogoś, a czym innym – świadczyć za kimś. To dwie różne sprawy.

Na czym polega różnica?

Kiedy oświadczam, że drugi coś zrobił, taka nie inaczej powiedział, wtedy jestem świadkiem kogoś, tak jak Piotr był świadkiem Jezusa. Natomiast o Sokratesie można powiedzieć, że był „argumentem” za prawdziwością jakiejś tezy. Sokrates, który głosił tezę o nieśmiertelności duszy, sam stał się argumentem – albo może jeszcze lepiej byłoby powiedzieć: wnioskiem, dowodem. Wpisał siebie samego do książki, którą tworzył, jako piękny finał.

Jak w takim razie jest z tym drogowskazem, który nie musi iść do miasta? Czy trochę tak, jak w „Nie-Boskiej komedii” Krasińskiego: „Płynie przez ciebie strumień piękności, ale ty nie jesteś pięknością…”?

No tak, bo ludziom czasem bardziej potrzebne są drogowskazy niż ten, kto idzie do miasta. Drogowskaz stoi przy drodze i popędza: „Idźcie szybciej!”.

Słowo księdza, słowo poety i słowo filozofa – jakie są relacje między tymi trzema rzeczywistościami?

Słowo księdza jest zawsze komentarzem do słowa Biblii.

Czy to znaczy, że ksiądz jest tylko hermeneutą?

Tak, ksiądz tak. Natomiast jako filozof ksiądz może z biblijnych tekstów wydobywać ludzkie doświadczenie, bardzo aktualne. Wtedy staje się filozofem inspirowanym przez tekst biblijny i dostrzega w nim propozycje pewnych interpretacji. Tak na przykład przypowieść o miłosiernym Samarytaninie może być propozycją interpretacji hierarchii wartości, a przypowieść o jawnogrzesznicy – tak jak pokazał to Scheler – może posłużyć do analizy doświadczenia miłości.
A poeta? No cóż, poeta to ten, który czasem zaśpiewa…

Poeta nie jest tym, który potrafi nazwać doświadczenie?

Nie chodzi o samo nazywanie. Poezja to nie tylko słowo, to także rytm, pieśń. Na tym polega jej siła.

W jakim stopniu słowo Księdza jest słowem poetyckim?

Czasami nie ma innego sposobu – trzeba zaśpiewać. Kiedy się mówi czytelnikowi o wolności na przykład, to trzeba mu też trochę tej wolności dać, zachwycić go nią, podnieść na duchu. Nie wystarczą suche analizy.