Taki prowokacyjny tytuł nosi artykuł Anny Karoń-Ostrowskiej, który ukazał się w najnowszym numerze miesięcznika „Więź” (nr 7/2010). „Czy polski Kościół chce zapomnieć ks. Tischnera?”, pyta autorka. „Jego myśl, jego niezwykle cenne sformułowania dotyczące polskiej wiary, etyki życia zawodowego i rodzinnego, solidarności – są nieobecne od lat w niedzielnych kazaniach. W pismach katolickich trudno znaleźć teksty zajmujące się jego myślą. Dlaczego tak jest? Bo był inny, bezkompromisowy, za trudny, niejasny?”
Podobnych pytań jest zresztą w tym tekście więcej. Co zdarzyło się przez te dziesięć lat, jakie upłynęły od śmierci Tischnera? – pyta autorka. „Czy poza Janem Pawłem II – z którym, jak się uważa, nikogo nie należy porównywać, bo był jeden jedyny, wielki i niezastąpiony w całych dziejach chrześcijaństwa w Polsce i na świecie – pojawił się w Polsce inny duszpasterz niż Tischner, który próbowałby opisać nasze polskie chrześcijaństwo, naszą religijność i opartą o to myśl społeczną? Kto potrafiłby tak adekwatnie nazywać polskie problemy, bóle i jednocześnie dawać nadzieję? Czy pojawił się ktoś, kto kochając polski Kościół i polskie społeczeństwo, umie nazywać po imieniu nasze wady, błędy i słabości?”.
Odpowiedź Anny Karoń-Ostrowskiej jest pesymistyczna: „Nie widać nikogo, kto dzisiaj zmuszałby tak mocno do myślenia o nas samych jak Tischner. Można się było z nim zgadzać lub nie, ale poruszał, zmuszał do postawienia sobie i innym zasadniczych, czasem trudnych pytań. Pytania, jakie Tischner zadawał naszej religijności, wspólnocie Kościoła, Polakom jako społeczeństwu nie zdezaktualizowały się. Kiedy czyta się jego książki, zwłaszcza te z ostatnich lat, ale nie tylko, jasno widać, że stawiane w nich problemy i zadania są cały czas przed nami”. Zdaniem autorki, przez ostatnie lata nikt nie pojawił się nikt, kto lepiej niż Tischner zdefiniowałby polską sytuację społeczno-religijną, „kto unieważnił pytania zadane przez Tischnera bądź odpowiedział na nie; kto przeszedł dalej ponad jego wizją”.
„Ks. Józef Tischner w (…) rozumieniu wiary i w sposobie jej przekazywania zasadniczo różnił się od wielu duszpasterzy i kierowników duchowych. Uważał bowiem, że należy ludzi wychowywać do rozumienia wiary i ich powołania, a nie do posłuszeństwa nakazom i zakazom. (…) Był adwokatem i powiernikiem tych, którzy albo się w Kościele nie mieścili, albo mówili zbyt cichym głosem. Uważał, że ksiądz ma być obrońcą, a nie oskarżycielem. Postawa obrońcy zachwyciła Tischnera w rozmowie Abrahama z Bogiem przed zniszczeniem Sodomy. Walczył o taki język kazań w polskich kościołach, aby ludzie wychodzili z nich silniejsi, lepsi, a nie pognębieni, coraz mniejsi, coraz gorsi. Znał, jak mało kto, religijność ludową, znał relacje proboszcza i wiernych na wsi, obserwował codzienne życie na Podhalu – z takich doświadczeń brała się jego metaforyka i ostrość wypowiedzi, również tej głośnej o utracie wiary z winy proboszcza…

Był wielkim przeciwnikiem wyrywania kąkolu, piętnowania, wyrzucania za próg kościoła. Takie było jego myślenie i jako księdza, i jako filozofa. Uważał, że trzeba dać prawo rosnąć kąkolowi obok pszenicy, żeby wyrywając kąkol, przypadkiem nie nadszarpnąć pszenicy. Ufał swojemu Mistrzowi, który nadłamanej trzciny nie złamał… Ta ostrożność wiązała się z filozofią nadziei, którą przez lata tworzył, którą próbował ludziom dać. Wiązało się to z jego wizją współczesnej filozofii. Ku zadziwieniu jednych i ku zgorszeniu innych twierdził uparcie, że współczesna filozofia jest głęboko chrześcijańska, że zarówno u Husserla, jak i Schelera czy Heideggera tkwi wielkie pragnienie Boga, a świat zmienia się na lepsze. Nie mówiąc już o jego fascynacji żydowską filozofią spotkania Rosenzweiga i Levinasa, o których wierze mówił, że jest potężna i że wypada nam się jej od nich uczyć, bo Bóg jest dla nich bardziej realny niż padający właśnie śnieg czy wiosenny wiatr…
Myśl religijna Tischnera to wiara i próby jej rozumienia, a nie posłuszeństwo i lęk przed karą piekielną. To bycie wiarygodnym świadkiem ze wszystkimi tego konsekwencjami. Otwartość na innych, czasem niezrozumiałych i nierozumiejących, ale takich, którzy chcą rozmawiać, nawet jeśli nie podoba się to ich bliskim”.
Co z tego pozostało w świadomości współczesnych Polaków? Czy tylko kilka góralskich dowcipów i dwie głośne wypowiedzi, które były opacznie rozumiane przez krytyków Tischnera?
„Te dwa zdania Tischnera są jak >>gruba kreska<< Tadeusza Mazowieckiego – im dłużej wyjaśniasz, tym gorzej, bo tak czy inaczej coś tam masz na sumieniu, czego bliźni nie mogą wybaczyć. Tischnerowi też, jak się zdaje, tych dwóch zdań w polskim Kościele nie wybaczono.
Dlaczego tak trudno przyjąć, że nie kapłaństwo, tylko człowieczeństwo, a wraz z nim myślenie, wolność i próby rozumienia wiary stanowią o ludzkiej tożsamości? Kapłaństwo nie jest tożsamością, ale wyborem i zadaniem – o wiele bardziej niż piastowanym urzędem. Tischner nigdy nie rozumiał kapłaństwa jako władzy nad duszami, nad ludźmi, nie interesowała go kariera i kolejne wspinanie się po stopniach hierarchii. Nie chciał być biskupem ani krakowskim kardynałem po wyborze kard. Wojtyły na papieża, ani prymasem Polski. Zrezygnował też z propozycji objęcia funkcji rektora Papieskiej Akademii Teologicznej w latach dziewięćdziesiątych. Niektórzy jego współpracownicy i studenci mieli mu to za złe. Ale taki był – chciał być wolny i niezależny, żeby móc mówić i pisać to, co uważał za ważne, bez jakiegokolwiek skrępowania piastowaną władzą.
Drugie z pamiętanych do dziś nieszczęsnych zdań – to o marksizmie i proboszczu – nie miało na celu porównywania zbrodniczego systemu z wiejskim proboszczem, ale wynikało z cechy Tischnera, którą mają niektórzy niepopularni wieszcze, poeci i prorocy. Do ich grona należał Norwid. Kochając swoich, ostro widzą i piętnują ich błędy, robiąc to z miłości, nie z nienawiści. Typową cechą jest bronić swoich przed innymi, krytycznymi opiniami, czasem złym posądzeniem czy wręcz obmową. Tischner najwięcej wymagał od swoich, od najbliższych, od ludzi wspólnoty Kościoła, tłumacząc i przymykając często oczy na błędy i słabości tych, którzy byli dalej. Tamtych bronił, a swoich czasem oskarżał, że nie są tacy, jak powinni. Jego miłość była wierna, ale wymagająca, traktująca bardzo serio i uczciwie współbraci. Choć była to miłość twarda i może czasem niezrozumiała. Zaświadczył o tym ostatni raz, kiedy ubrany w sutannę, którą rzadko nosił, odbierał – w szpitalnej salce – najwyższe odznaczenie Rzeczypospolitej: Order Orła Białego. Odbierał je jako ksiądz. Co znaczył ten gest? Czy ktoś z krytyków to zrozumiał?”.