Najnowszy numer miesięcznika „Znak” (2/2010) przynosi zapis wystąpienia wybitnego filozofa Charlesa Taylora podczas uroczystości upamiętniającej prof. Leszka Kołakowskiego, która odbyła się w kaplicy All Souls College w Oksfordzie 28 listopada 2009 roku. Dzięki uprzejmości redakcji już teraz prezentujemy całość tego tekstu w przekładzie Łukasza Tischnera, zachęcając jednocześnie do zapoznania się z lutowym „Znakiem” poświęconym „(Nie)obecności Kołakowskiego”. Informujemy jednocześnie, że Charles Taylor będzie jednym z gości tegorocznych Dni Tischnerowskich (już niebawem więcej informacji na ten temat).

Pierwszy raz spotkałem Leszka Kołakowskiego w All Souls College w Oksfordzie. Było to w późnych latach 50.; znalazłem się tam jako członek–stypendysta (Examination Fellow), on zaś dzięki „odwilży” roku 1956 mógł podróżować na Zachód, po raz pierwszy po odtajaniu lodów stalinizmu. Uznawano go wtedy za jednego z czołowych teoretyków odnowionego, humanistycznego marksizmu, z którym wielu ludzi wiązało nadzieję na wewnętrzną rewolucję w społeczeństwach komunistycznych – miała ona przynieść więcej wolności, a nawet więcej demokracji. Muszę przyznać, że właśnie z tego powodu Leszek był dosłownie rozrywany przez lwią część lewicowych środowisk na Zachodzie.
Ale nadzieje się nie spełniły. Ideał bardziej humanistycznego socjalizmu został zmiażdżony w roku 1956, a potem w 1968; sam Leszek intelektualnie ewoluował, stając się surowym krytykiem marksizmu i pisząc jedną z najważniejszych książek o jego rozwoju, wewnętrznych podziałach i – jak to ujmował – poważnych niedostatkach.
Kiedy spoglądamy na ewolucję jego poglądów, uderza nas niezwykła intelektualna integralność Kołakowskiego. Ani groźby ze strony komunistycznego aparatu, ani perspektywy poklasku ze strony zachodniej lewicy nie potrafiły nawet o centymetr odchylić go od obranego kursu. Jako młodzieniec zaangażował się w prawdziwie katastrofalny projekt polityczny, który początkowo wspierał a potem czuł się zobowiązany – wobec siebie, swego kraju i swego świata – zrozumieć, jak i dlaczego okazał się on tak fatalny w skutkach. Nic nie mogło sprowadzić go z tej drogi.
Ale wyróżniał go jeszcze inny przymiot, który nie zawsze towarzyszy niezachwianej integralności, czyli jego cudowne ironiczne poczucie humoru; ironia, która często była autoironią. Przypomina mi się jego powiedzenie: „To prawda, że byłem niemal wszechwiedny (jednak niezupełnie), gdy miałem lat dwadzieścia, ale – jak ci wiadomo – z wiekiem ludzie głupieją, tak więc mając lat dwadzieścia osiem, byłem już mniej wszechwiedzący i proces ten postępuje po dziś dzień” („Moje słuszne poglądy na wszystko”).
To właśnie te przymioty wraz z jeszcze innym, o którym wspomnę niebawem, składały się na niebywały autorytet moralny, którym Leszek cieszył się w Polsce. Nie jest wcale regułą, że ludzie tworzący otwartą opozycję wobec rządów komunistycznych pozostawali ważnymi postaciami dla wyzwolonych społeczeństw, które wyłaniały po ich upadku. Pomyślmy o Sołżenicynie, a nawet w jakimś stopniu o Havlu w dzisiejszej Republice Czeskiej. Lecz szacunek, a nawet niemal cześć dla Leszka Kołakowskiego, pozostały w Polsce niezmącone. Wciąż przyciągał ludzi, aż do momentu śmierci, która przyszła przed kilkoma miesiącami.
Wynikało to w znacznym stopniu z jego odwagi i integralności, które pokazał w najtrudniejszym czasie. Ale wiązało się także z jego głęboką znajomością i zrozumieniem polskiej myśli oraz europejskiej macierzy, w łonie której się rozwinęła i którą przekształcała, zawsze na swój niepowtarzalny sposób.
Leszek był jednym z najważniejszych myślicieli, którzy wytyczyli nową drogę dla wolnej Polski. Jeśliby za siłę napędową polskich zmagań o wolność od upiorów komunizmu uznać pewien rodzaj nacjonalizmu przesyconego katolicyzmem, owocem tej wolności był po prostu powrót do przedwojennej przeszłości. Tryumf nowej Polski – niestety wciąż naznaczony kruchością – polega na tym, że zaczęła się ona uwalniać od jałowych i destruktywnych cech dawnego nacjonalizmu, od szowinizmu, antysemityzmu i klerykalizmu. Polska potrafiła na przykład ustanowić nowy rodzaj relacji ze wschodnimi sąsiadami. Wizję, która uczyniła ten zwrot możliwym, miała garstka myślicieli; byli wśród nich Czesław Miłosz, redaktorzy paryskiej „Kultury” i oczywiście Jan Paweł II. Lecz wiodącą, wyjątkową postacią w tej szczególnej konstelacji był Leszek Kołakowski.
Leszek nie był jednak tylko polskim myślicielem; był także filozofem, który wpływał na świat. Czy możemy spróbować uchwycić, na czym ten wpływ polegał? Składało się nań wiele różnych czynników: na pewno wnikliwość jego studiów nad myślą europejską i chrześcijańską, bez wątpienia jego kpiarski, ironiczny styl myślenia. Lecz chciałbym dodać coś jeszcze, co sięga samego jądra jego wyjątkowości.
Większość współczesnych dzieł naukowych i intelektualnych usiłuje zredukować poczucie zakłopotania, a nawet tajemniczości, które naiwnie żywimy, zastanawiając się nad ewolucją życia ludzkiego, rozwojem ludzkiego rozumu i historią ludzkiej myśli. Tubalne głosy perorują z niezachwianą pewnością na temat tych kwestii – w imię nauki, Objawienia lub pewnych a priori przyjętych zasad moralnych. W zgiełku tych pokrzykiwań czasem trudno dosłyszeć głos, który wskazuje, jak mało wciąż z tego pojmujemy i w jak znacznym stopniu wielkie kwestie pozostają nadal nie tylko nierozstrzygnięte, ale i głęboko zagadkowe.
O tym właśnie Leszek Kołakowski nie przestawał nam przypominać, czasem półżartem, lecz zawsze z pełną klarownością. Oto ktoś, kogo wczesne studia odbywały się w sąsiedztwie dwóch tradycji, których mocną stroną było zaprzeczanie tajemnicy: marksizmu i polskiej odmiany pozytywizmu. Wyzwolił się od nich, ale nie po to, by – jak wielu eks-marksistów – pospiesznie popaść w jakiś analogiczny, choć przeciwstawny dogmatyzm.
Ale nie zamknął się też w wyzwolonym od zobowiązań agnostycyzmie. Wręcz przeciwnie, musimy pojmować drogę Leszka w kategoriach marksistowsko-leninowskich, przeciwko którym się buntował. Dla niego ideologia ta u swych marksistowskich korzeni była na wskroś prometejska. Podawała w wątpliwość lub ignorowała zasadnicze ograniczenia istot ludzkich. Do tych ograniczeń, którym duch prometejski skłonny był zaprzeczać, Leszek zaliczał naszą potrzebę rozeznania Dobra, Prawdy i sensu, jako wartości niezależnych od naszych osobistych wyborów. Uważał, że bez nich życie ludzkie, a zwłaszcza codzienne życie kultury, byłoby niemożliwe.
Zatem ujawnienie kruchości dogmatycznych odpowiedzi oferowanych przez naukę, religię, metafizykę nie było – nie mogło być – unieważnieniem tych kwestii. Takie było niewygodne – ktoś mógłby powiedzieć: aporetyczne – stanowisko Leszka, które wypracowywał w serii uderzających obrazów.
Lekcja, którą wyciągnął z naszego straszliwego dwudziestowiecznego doświadczenia państwowego marksizmu, uczy, że istotna walka polega na tym, by ożywiać te kwestie, nadawać im kontury w codziennym życiu, zmagając się z wszelkimi prokrustowymi zapędami, by je rozwiązać i wygładzić.
Dlatego właśnie my wszyscy – Polacy, Europejczycy, mieszkańcy innych kontynentów – jesteśmy jego wielkimi dłużnikami. On wciąż żyje pośród nas i bezustannie pobudza naszą dozgonną wdzięczność.